Cesarskie cięcie vs. poród siłami natury.

Kiedy byłam w ciąży z Wiki starałam się kompletnie na nic nie nastawiać. Miałam świadomość, że skoro jestem w ciąży to kiedyś przyjdzie moment porodu i trzeba będzie się z tym zmierzyć.

Starałam się nie stresować, nie denerwować na zapas. Nie bać się po prostu. Nie chodziłam do żadnej szkoły rodzenia. To co mam w swojej głowie z wiedzy medycznej wystarczało mi w zupełności. Kiedy będąc w 34 tc. z Wiki usłyszałam, że może zacząć się wcześniej, zaczęłam się trochę obawiać czy czegoś nie przegapię, nie zauważę, nie będę pewna, że to już, ale mimo wszystko nie denerwowałam się, aż tak bardzo. Nastawienie miałam na poród siłami natury i w głowie myśl, do szpitala jechać jak najpóźniej, chyba, że będzie coś co mnie mocno zaniepokoi.


W tym miejscu odnosząc się do tytułu wpisu mogłabym sięgnąć do swojej biblioteczki wziąć książkę "Ginekologia i Położnictwo" profesora Bręborowicza i przełożyć z medycznego na nasze: rodzaje porodu, przebieg, możliwe powikłania, itd. 
Ale w mojej ocenie, po dwóch porodach i dwóch różnych sposobach/rodzajach, kwestia porodu to trzy różne spojrzenia: teoria, praktyka i własne odczucia, emocje. I tak:

  • Teorię każdy z Was wyszuka w Google bez najmniejszego problemu, więc to sobie odpuszczę.
  • Z praktyką zmierzy się kiedy stanie u drzwi porodówki. I nie da się tego przeżyć wcześniej, nawet znając idealnie teorię i tysiące opowiadań. 
  • Pozostają własne odczucia i emocje i to na tym chciałabym się skupić i podzielić z Wami tym, jak to było u nas.

Najpierw Wiki. 

Stali czytelnicy wiedzą już, że poród odbył się przez cesarskie cięcie. Ale dla nowych przypomnę okoliczności. Otóż po konsultacji z moim lekarzem pod koniec 36 tygodnia pozwoliłam sobie na krótki wypad do rodziców, 140km od nas. Nic się przecież nie działo. To była niedziela, dzień spokojny, bez stresu. Wszystko było ok. Kiedy się położyliśmy wieczorem ok. 23 ja jednak nie mogłam zasnąć, zaczęły mnie męczyć delikatne skurcze, ale jednocześnie na tyle uciążliwe, że o spaniu nie było już mowy. Wizyta w toalecie ... plamienie ... ok wracamy do domu. Droga szybka, zbyt wiele z niej nie pamiętam, choć w pierwszym odruchu z racji zamiłowania do motoryzacji, miałam nawet chęć prowadzić auto 😂 ale jednak tym razem wyjątkowo zdałam się na męża. Kiedy dotarliśmy do domu wszystko jakby się uspokoiło. Chyba nawet zaliczyliśmy oboje drzemkę na kanapie. Jednak po chwili silny ból, wysoka gorączka, już teraz krwawienie nie plamienie i brak odczucia ruchów Wiki, zapadła decyzja jedziemy do szpitala. Tam po kilkunastu badaniach, przemyśleniach lekarzy, dziwnych minach, wymienianych spojrzeniach, braku jakichkolwiek komunikatów dla mnie czy męża zapadła decyzja o cc. Ja z gorączką 39, kiedy usłyszałam, że nie wiedzą do końca co się dzieje, czemu dziecko ma skaczące tętno, nie chcą ryzykować, czy decyduję się na cesarskie cięcie, oczywiście bez wahania powiedziałam tak, w końcu na szali było życie mojej Wiki, naszego cudu. I w ten oto sposób po około 3 godzinach pobytu w szpitalu przyszła na świat nasza córeczka. Po wybudzeniu z "narkozy" (ze względu na trombofilie miałam znieczulenie ogólne) czułam lekki ból w miejscu rany, ale nie był, aż tak dokuczliwy. Profilaktycznie otrzymałam lek przeciwbólowy, kolejnych dawek już nie potrzebowałam. Znałam zasady wstawania po zabiegu. Bolało, ale się zbierałam, bo tak trzeba. Po każdej operacji, im szybciej się uruchomisz i będziesz robił to sam, będzie łatwiej. Z takim nastawieniem wróciłam do domu i muszę przyznać, że pomimo lekkich komplikacji z raną, potem blizną, bardzo szybko doszłam do siebie i nie odczuwałam dyskomfortu związanego z faktem przejścia cesarskiego cięcia, jednej z trudniejszych, obarczonych dużym ryzykiem powikłań, operacji. Miesiączki po porodzie przestały być takie bolesne, blizna poza wyglądem, do którego z czasem przywykłam, nie przeszkadzała w żadnej czynności dnia codziennego, tej przyjemnej 😉 również.

Kiedy byłam w ciąży z Sebą jakoś tak odrazu byłam nastawiona na cc. Porodu siłami natury nie brałam pod uwagę. Mój ginekolog też wspomniał, że umówimy się na cesarkę. Jednak jakoś tak w połowie ciąży zaczął ze mną rozmawiać i przekonywać do porodu siłami natury, że są warunki, że po drugiej cesarce będą obfitsze miesiączki. I ten najważniejszy argument, że przy mojej trombofilii zabieg to duże ryzyko powikłań zakrzepowo-zatrowych. No i się zgodziłam. W tej ciąży coś ok. 30-go tygodnia usłyszałam, że również może być zagrożenie porodem przedwczesnym, także i tym razem się oszczędzałam, dodatkowo wsparła mnie "rwa kulszowa" ograniczając tak skutecznie, że dotrwaliśmy ostatecznie do 39. tygodnia. Miałam jeden epizod paniki tydzień przed faktycznym porodem, ale fałszywy alarm został w domowych murach, więc było ok. Akurat, że zacznie się wtedy kiedy się zaczęło to się kompletnie nie spodziewałam. Jeszcze wieczorem obiecałam Wiki, że jeszcze jutro na pewno będę w domu i zrobimy naleśniki, a tu taka sytuacja. Wieczorem miałam lekkie skurcze, ale miałam już wcześniej więc się nie rozczulałam. Poszłam spać, obudziły mnie po godzinie trochę silniejsze skurcze. Przeczekałam jeszcze godzinę, obudziłam męża. Zaczęliśmy liczyć, że czas między nimi się skraca i się nasilają. Zorganizowaliśmy opiekę do Wiki, dopakowałam się, wykąpałam i tak dotrwaliśmy do ok. 5 nad ranem i pojechaliśmy kiedy skurcze były tak co 10minut. Chciałam to jeszcze opóźniać, ale może lepiej, że nie. W szpitalu procedury, bo covid, badania, wywiady, zeszło ponad godzinę. Położna, która usłyszała, że rozwarcie już 6cm, stwierdziła, że nie myślała, że, aż tak, bo na "taką" nie wyglądałam, cokolwiek to znaczy. Koło 6:30 wylądowałam na porodówce, w końcu poprosiłam o jakiś przeciwbólowy, ale położna dopytywała czy na pewno, bo jak mi da to nie będę mogła wstać i w końcu zrezygnowałam. Kilka minut po 7 ból już wyczerpujący maksymalnie, ale położne się zmieniały, więc jakoś nikt nie mógł mnie ogarnąć z przeciwbólowym. I tak dotrwałam do 7:30 kiedy okazało się, że już pełne rozwarcie i po kilku bolesnych parciach, bólu jaki ciężko sobie wyobrazić, chwilę przed godziną 8, już tuliłam naszego synka. Było szybko, boleśnie, ale czy lepiej... Jak dla mnie nie. Nie było cięcia, a gorzej było mi się zebrać. Ból okolic intymnych bardzo niekomfortowy. Ciągnące szwy, utrudniały siadanie. Do tego spory problem z tzw. ich rozpuszczalnością, bardzo długo to trwało. A jeden usuwałam nawet sama, bo było już sporo po porodzie, a ja przy każdym ruchu czułam jak drapał i przecinał skórę, więc ciężko było to zaakceptować. Także dłużej dochodziłam do siebie po tym porodzie. Miesiączki ponownie stały się bolesne. Nie tak jak przed porodami, ale bolesne. Dyskomfort okolic intymnych doskwiera, szczególnie w okolicy blizny potrafi dawać o sobie znać, nawet teraz, ponad rok po porodzie. W "środku" też zdarza się niemiłe uczucie ciążenia i bólu, choć w badaniach wszystko w porządku. 

Podsumowując, jeśli wezmę pod uwagę wyłącznie ten ostatni aspekt porodu, czyli emocje i odczucia to jeszcze raz wybrałabym cesarskie cięcie i nie ze względu na ból porodowy (choć nie da się go do niczego porównać), ani na czas trwania, czy atmosferę. Przy porodzie Wiki nie mogę nic powiedzieć o położnych, bo ich rola sprowadziła się do przygotowania mnie do cięcia i wypełniły ją, tak jak powinny. Z Sebą trafiałam na wspaniałe dziewczyny, które przeprowadziły mnie przez poród wspierając, pomagając i akceptując moje niedoskonałości. Natomiast ze względu na to zbieranie się po i funkcjonowanie dalej, wybieram cesarskie cięcie.
Więc w moim pojedynku CC vs SN wygrywa Cesarskie cięcie.

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty