Tak bardzo nie mogłam się Ciebie doczekać.
Marzyłam o tym dniu, kiedy usiądę przed laptopem, zacznę pisać kolejny post, a obok mnie będzie leżała moja mała córeczka, mój Skarb, miłość mojego życia.
Od śmierci Igorka minął ponad rok, ale ja mogę śmiało powiedzieć, że "Odzyskałam wiarę w marzenia." Moje marzenie ma piękne, cudowne oczka, czarujący uśmiech i najsłodsze na świecie rączki i nóżki. Nic więcej do szczęścia nie potrzeba.
Nie spodziewałam się tak szybko ją zobaczyć, ale był i jest to najwspanialszy widok każdego dnia.
Na początku, kiedy lekarz kazał mi się oszczędzać, aby wytrwać przynajmniej dwa tygodnie, drżałam i obawiałam się każdego dnia. Co chwilę sprawdzałam wszystkie symptomy, czy, aby na pewno wszystko jest ok i tak właśnie było. Każdy kolejny dzień, w którym udało mi się poczynić jakieś przygotowania do narodzin, uspokajał mnie coraz bardziej. I tak, kiedy zostało już całkiem niewiele, 15-go kwietnia, uwierzyłam, że dotrawmy spokojnie do 38 tc i po wcześniejszym ustaleniu z lekarzem, wybraliśmy się z mężem, na dwa dni (taki był plan) do moich rodziców. Z myślą w głowie, że to tylko 140km i gdyby "coś" się działo zdążymy wrócić. Nawet zdecydowałam się prowadzić auto, ponieważ bardzo to lubię i nie widziałam w tym żadnego problemu.
Niedziela minęła spokojnie i sympatycznie. Z kilkoma planami na poniedziałek, coś po godz. 23 położyliśmy się spać. Zaczęły mi doskwierać skurcze. Jednak ciągle traktowałam je, jako te przepowiadające, ponieważ były delikatne i próbowałam zasnąć. Nie udało się. Skurcze nie mijały. Po około godzinie wstałam do toalety, a tam zaskoczyło mnie różowe plamienie. Nie myśląc długo obudziłam męża i oznajmiłam, że chyba musimy wracać do domu. Obudziliśmy również rodziców i pomaszerowaliśmy do auta. Ciągle jednak nie myślałam, że to już, myślałam, że przejdzie, ale rozsądniej było być w domu, bliżej miejsca, w którym chciałam rodzić, stąd decyzja o powrocie. Przy aucie nawet spytałam męża, czy da radę jechać, bo mogę ja (teraz wiem, że chyba nie dałabym rady). Wyruszyliśmy... Skurcze nie mijały. Nie były bardzo bolesne, ale nasilały się, chwilami myślałam, że trwają nieprzerwanie. Próbowałam liczyć odstępy między nimi, ale było to dość trudne. W pewnym momencie wychodziło mi, że skurcz jest nawet co 4 minuty... Strach zaglądał w moje oczy, ale nic nie wspomniałam mężowi, nie chciałam Go stresować, choć i tak pewnie bał się o mnie i o małą. Przed godz. 2 w nocy dojechaliśmy do domu. Plamienie, już chyba nawet krwawienie, nasiliło się, ale przy pomocy papierków lakmusowych zweryfikowałam, że nie jest to płyn owodniowy i nie chcąc panikować, powiedziałam mężowi, że jeszcze poczekamy. Dopakowałam szpitalną torbę, usiadłam na kanapie i poczułam błogi spokój. Mąż zwinął się w kłębek obok nas i zasnął, mnie, chyba też udało się przysnąć. Obudziłam się ok. 3. Ból się nasilił, mną zaczęły targać dreszcze, zmierzyłam temperaturę - 37.8. Nie wiedziałam co się dzieje. Uznałam, że jedziemy do szpitala.
Na miejscu przywitano mnie tekstem: "Z gorączką, to do zwykłego lekarza, nie na porodówkę", ale łaskawie mnie przyjęto (początkowo na patologię ciąży), a na Izbę Przyjęć pofatygował się Pan Doktor, aby mnie zbadać. Doktor przy zbieraniu wywiadu, również zdawał się bagatelizować, to co do niego mówię, a ja w gorączce myliłam się coraz bardziej, nie pamiętałam już nic, ciężko było o racjonalne myślenie, a mojego męża wyprosili, więc nie mógł mnie wesprzeć w odpowiedziach na zadawane pytania. Badanie i USG nie było zbyt miłe, o poszanowaniu godności nie wspomnę. Jednak "szanownego" doktora coś zaniepokoiło przy wykonywaniu USG, pytałam, co się dzieje, ale nie usłyszałam odpowiedzi. Podłączono KTG, tam zobaczyłam tętno mojego maluszka 185 u/min, to było dużo za dużo. Poczułam strach. Nie ważna byłam ja, ale bałam się o moje dziecko. Niestety nikt ze mną nie rozmawiał, wszystko odbywało się poza mną. Kilka telefonów Pana doktora, zmiana planów i wezwanie Pań z porodówki, aby przyjechały po mnie. Mąż tylko usłyszał, że ma zabrać moje rzeczy, a mnie przebraną w koszulę, którą zakupiłam do porodu, zawieziono na salę porodową. Tam kolejny wyczerpujący wywiad, łącznie z zawodem wyuczonym i wykonywanym (jedna z istotniejszych kwestii na porodówce). Tętno Wiktorii nadal było wysokie. Dopytywałam, co się dzieje, dlaczego tak, ale nikt nic nie mówił. Mąż był ze mną, wypraszano Go tylko na badania. Gorączka narastała, mną telepały coraz większe dreszcze. Pojawił się kolejny lekarz. Przeprowadzone przez niego badanie wspominam fatalnie, ale było minęło. Jednak teraz wiem, że dzięki niemu, Wiktoria jest cała i zdrowa. Otóż jego decyzja była kluczowa. Oznajmił: "Nie czekamy, robimy cięcie cesarskie, nie wiem od kiedy dziecko ma tak wysokie tętno i nie chcę ryzykować, bo rozwarcie dopiero na centymetr." Zaczęły się medyczne przygotowania i przed godz. piątą trafiłam na blok operacyjny. Ze względu na przyjmowane przeze mnie leki rozrzedzające krew, zabieg wykonano w znieczuleniu ogólnym. Obudziłam się przed siódmą, jeszcze na bloku. Na sali operacyjnej wszyscy byli niesamowicie sympatyczni. Przekazano mnie na oddział poporodowy.
Chwilę później obok mnie pojawił się mąż i oznajmił, że mamy śliczną córeczkę, która przyszła na świat 16. kwietnia o 5:35 i otrzymała 10pkt w skali Apgar. Jeszcze oszołomiona lekami pożegnałam męża, ponieważ odwiedzić mnie mógł dopiero po 14-stej i czekałam na moje dziecko. Nie trwało długo i zobaczyłam cud naszej miłości. Przytuliłam Wiktorię i powiedziałam "Tak długo na Ciebie czekałam." Rana po cięciu bolała, mnie trudno było się ruszyć, ale miałam w rękach Skarb i wszystko inne było bez znaczenia.
Mała była niesamowicie spokojna leżała na moich rękach, a ja mogłam spokojnie odpoczywać. Kiedy po południu przyszedł mąż, wolno było mi już wstać. Zostałam uruchomiona i przeniesiona na inną salę. Miałyśmy towarzystwo innej mamy i chłopca. Bardzo sympatycznie. Po cesarce ciężko się wstaje, ale ja miałam siłę. Ta siła patrzyła na mnie dużymi czarnymi oczami.
Do wieczora Wiktoria była ze mną. Późnym wieczorem, mając ogromne wyrzuty sumienia zdecydowałam się oddać ją na oddział noworodków, aby przez tą noc dojść do siebie. Trochę odpoczęłam, a już koło 6-tej przywieźli moją kruszynkę i do końca pobytu walczyłyśmy już razem. Próby karmienia piersią, pierwsze przewijania i ubierania przyszły automatycznie. Nie bałam się niczego. Mąż był z Nami każdego popołudnia. Telefon nie milkł. Sypały się gratulacje i słowa uznania dla małej ślicznotki. Po trzech dobach opuściłyśmy szpital.
Wiktoria ma już ponad tydzień, od tygodnia jest w domu i uczymy się siebie nawzajem. Kiedyś usłyszałam, że gdy pojawia się dziecko, Twoje życie zmienia się tak bardzo, jak bardzo się tego nie spodziewałeś. I coś w tym jest.
Nasza Księżniczka jest raczej spokojna, krzywi się i płacze tylko wtedy, kiedy ewidentnie coś jej doskwiera, więc kompletnie nie mogę narzekać. Właściwie nie wiem jeszcze, co to nieprzespana noc. Tzn. wiadomo, że Wiki budzi się na przewijanie i karmienie, ale zaraz potem słodko zasypiamy. Jednak mimo wszystko zmienia się rytm życia, wiele trzeba planować na czas między karmieniem, a karmieniem. Należy się zupełnie inaczej zorganizować, a to początkowo jest dość trudne, więc wydaje nam się, że na wszystko brakuje czasu (np. na napisanie nowego posta 😉). Na samym początku jest też całkiem sporo formalności, więc mile widziane jest wsparcie męża. Nasz "tatuś" jest z nami cały czas i faktycznie jest dużo łatwiej, choć mnie się wydaje, że my już wychodzimy na prostą i dużo lepiej się organizujemy. Tak czy inaczej jest cudownie 💓
O urokach mojego macierzyństwa postaram się napisać kolejnym razem, choć już teraz mogę powiedzieć, że w myśleniu zmienia się wiele. Nagle zmieniają się priorytety. Przestają przeszkadzać inaczej ułożone poduszki na kanapie i lekki nieład. Mój pedantyzm nie pozwala na bałagan, ale przestawienie rzeczy o milimetr, już teraz nie jest problemem.
Mogę również powiedzieć, że wszystkie wcześniej ustalane w głowie zasady dotyczące postępowania z Młodą, również wzięły w łeb, ale o tym następnym razem...
Witaj Wiktorio :) My- ciotki internetowe- też długo na Ciebie czekałyśmy :) Jak dobrze, że już jesteś :)
OdpowiedzUsuńSesi- gratulacje jeszcze raz! Spójrz- można wiele zaplanować, ale poród to jest coś, na co naprawdę nie mamy wpływu- ani kiedy nastąpi, ani jak się skończy. Najważniejsze, że malutka jest zdrowa, śliczna i daje Wam dużo radości :) Gratulacje także dla Twojego męża :)
Ślicznie dziękujemy za gratulacje 😘 😘 😘
OdpowiedzUsuńCzekamy teraz na Wasze Skarby. 😊
Bo nie ma nic piękniejszego ❤️
Jejku napisałam taki długi komentarz od serca a tu wyskoczył jakiś błąd na stronie i się wszystko wysypało... 😬 Chciałam Wam kochana jeszcze raz bardzo pogratulować 😊 Swój pedantyzm za kilka miesięcy będziesz musiała jeszcze bardziej odpuścić 😄
OdpowiedzUsuńŻyczę dużo zdrówka dla Waszej trójki, a w szczególności dla malutkiej królewny 😄 Z niecierpliwością czekamy na kolejne relacje z Waszej wspólnej rzeczywistości ❤
Dziękujemy bardzo 😘
UsuńPostaram się opisać początki mojego macierzyństwa w wolnej chwili. Dla Was też dużo zdrówka. 😊
Bardzo czekałam na ten wpis :) A pózniej na komfortowy moment do czytania :) Widze ze rozwój wydarzeń był dość niespodziewany ale najważniejsze ze juz jesteście razem zdrowe i szczęśliwe ❤️ Baaardzo jestem ciekawa wszystkich szczegółów Twojego macierzyństwa wiec mam nadzieje ze niedługo z nami podzielisz sie tym 😉 Cieszcie sie sobą i niech ta chwila trwa!
OdpowiedzUsuńDziekujemy 😊 a o początkach mojego macierzyństwa już w krótce.
UsuńMoje gratulacje kochana; cieszcie sie maleństwem i celebrujcie te piekne chwile- duuzo zdrówka dla maleństwa, buziaczki
OdpowiedzUsuńDziekujemy 😊 😘
UsuńJeszcze raz wielkie gratulacje❤❤❤ cieszę się, że jesteście cali i zdrowi :)) dużo zdrówka dla Was 😘
OdpowiedzUsuńDziękujemy 😘 😘 😘
Usuń